Ile może wytrzymać dziecko i rodzic? Tego jeszcze nie wiem. Wszak za mną dopiero lub aż dwa dni przedszkola. A mam wrażenie, że chodzą tam już z rok. Obraz płaczących dzieci, spoconych ze zdenerwowania rodziców, splątanych myśli zajmujących umysł przez cały czas pobytu bąbli w Uszatkowie, zaczyna być obsesją. Obsesją uniemożliwiającą skupienie się na pracy.
O ósmej rano martwię się czy pójdą grzecznie do przedszkola i będą chcieli się w nim bawić, a o 13.00 kiedy czas zabierania ich do domu przeraża mnie myśl, że ostatnie 4 godziny przepłakali albo rozkręcali przedszkole po kawałku. Nie wiem co gorsze.
Do furii doprowadza mnie brak konkretnych informacji. Bo tych wykluczających się jest aż nadto, a wyobraźnia potem generuje obrazy rodem z horroru. Wściekam się, kiedy kucharka wlewa w moje skołatane serce słowa: "o on to cały czas płakał.” A przecież Pani mówiła, że nie cały czas, tylko niedawno zaczął. Do licha to jak to było. Zjadł ten obiad czy nie? Zrobił coś sensownego podczas pobytu w przedszkolu czy tylko rozpaczał? I jestem wściekła na panią walącą garami. Bo w końcu kto informuje o stanie pacjenta lekarz czy salowa?
I chyba rozumiem tych wszystkich rodziców, którzy zmagają się z podobnymi myślami, a których niepokój jeszcze pogłębiają dyskusje w szatni. O córka już dzisiaj nie zesiusiała się? Bo wczoraj słyszałam, że coś się tam wydarzyło.
Jak słyszałaś to milcz. Chciałam krzyknąć w obronie skulonego w sobie tatusia Julki. Nie dobijał, jak to mówi moja córka chłopaka. On i tak jest wystarczająco przerażony okolicznościami, w jakich się znalazł. Dlatego z szatni trzeba jak najszybciej uciec. Zanim wzbudzą we mnie kolejne poczucie winy a głowę zacznie rozsadzać myśl, że skazuję moje dzieci na męki Tantala.